sleeplessly embracing

Listopad. Na zewnątrz szarość, w środku przedwiośnie. Pierwsze mrozy szczypią policzki, ręce wciskam do kieszeni jak najgłębiej się da a poranną rozgrzewką jest bieg na przystanek.
Nie wiem "Czy to pogoda skłania do samobójstw"* i euforycznej radości w ciągu piętnastu minut, ale tak właśnie jest. Czasami wydaje mi się, że mam dwie osobowości, tę taką zupełnie normalną, często niezręczną, ale której się jednak udaje nawiązać jakieś znajomości i tę, która nie ma ochoty rozmawiać z nikim, bo i o czym, po co, dlaczego, jak. Ją chyba powinnam wysłać do zakonu, ale za bardzo się lubimy.
I chciałam napisać tego posta o tym, że dziś ta druga przeważa, że nic, tylko koc, herbata i pogrążanie się w wygodnym obłoczku melancholii a tu nagle bum, fala dziwnych emocji, od głowy, przez serce, aż do żołądka, tak jakby każdy organ, każda najmniejsza komórka była receptorem nie tego co na zewnątrz, tylko w środku. Trochę mi zimno, ale nie przez temperaturę, trochę nerwowo, trochę się uśmiecham. Całkiem przyjemny mętlik w głowie.
"Wear your heart on your skin in this life." mówi mi dziś Sylvia, a ja nie wiem, czy jej posłuchać. Boję się, nie jestem pewna, chcę i nie chcę.


(Mimo całej niechęci do pana od Somebody That I Used To Know)

*Pani Virginia Woolf, oczywiście.

Home is... where?

Miałam dziś taką wizję, że siedzę na ławce koło tego trawnika pod Tate Modern i patrzę na turystów.  Że wysiadam na Notting Hill Gate, idę przez Portobello Road i znów widzę turystów, wszędzie turyści, wszędzie plecaki, wszędzie mądrujący się przewodnicy z parasolkami wyciągniętymi w górę niczym maszty w morzu ludzi. Tysiące dźwięków migawek, sklepy z tandetnymi pamiątkami, wszystkie takie same. I ten pośpiech, tu pstryknąć sobie zdjęcie, tam kupić koszulkę z Union Jackiem i chłonąć, chłonąć, chłonąć, zapamiętać, wyryć w pamięci, bo przecież pewnie nigdy już tu nie wrócą, bo po co. Wcale mnie ten widok nie irytował, przeciwnie, uśmiechałam się tylko pobłażliwie. Bo przecież byłam już „stamtąd”, jeśli będę chciała zobaczyć Picassa to mogę iść do Tate w każdej chwili, jak będę miała ochotę na bajgla to wpadnę na Brick Lane, nie muszę się spieszyć ani martwić, że za chwilę wyjeżdżam. Bo nigdzie się nie wybieram.
Potem poczułam, że niesamowicie marnuję czas, przecież mogłabym już się wyprowadzić i zapieprzać w Starbucksie, znowu sprzątać, cokolwiek, byle już się tu nie dusić, byle w końcu mieć swoje miejsce na świecie.
Później jednak zrobiło mi się smutno, bo czuję, że nie będę miała tyle odwagi, że jeśli skończę te studia to dla świętego spokoju i w najlepszym wypadku będę uczyć angielskiego w szkole. A tego nie chcemy, to nieciekawe.

A w ogóle to cześć, jestem Karolina i zgubiłam rachubę, który to już blog. Poprzednie były porzucane po średnio dwóch tygodniach.

(Chinatown, 2012)