sleeplessly embracing

Listopad. Na zewnątrz szarość, w środku przedwiośnie. Pierwsze mrozy szczypią policzki, ręce wciskam do kieszeni jak najgłębiej się da a poranną rozgrzewką jest bieg na przystanek.
Nie wiem "Czy to pogoda skłania do samobójstw"* i euforycznej radości w ciągu piętnastu minut, ale tak właśnie jest. Czasami wydaje mi się, że mam dwie osobowości, tę taką zupełnie normalną, często niezręczną, ale której się jednak udaje nawiązać jakieś znajomości i tę, która nie ma ochoty rozmawiać z nikim, bo i o czym, po co, dlaczego, jak. Ją chyba powinnam wysłać do zakonu, ale za bardzo się lubimy.
I chciałam napisać tego posta o tym, że dziś ta druga przeważa, że nic, tylko koc, herbata i pogrążanie się w wygodnym obłoczku melancholii a tu nagle bum, fala dziwnych emocji, od głowy, przez serce, aż do żołądka, tak jakby każdy organ, każda najmniejsza komórka była receptorem nie tego co na zewnątrz, tylko w środku. Trochę mi zimno, ale nie przez temperaturę, trochę nerwowo, trochę się uśmiecham. Całkiem przyjemny mętlik w głowie.
"Wear your heart on your skin in this life." mówi mi dziś Sylvia, a ja nie wiem, czy jej posłuchać. Boję się, nie jestem pewna, chcę i nie chcę.


(Mimo całej niechęci do pana od Somebody That I Used To Know)

*Pani Virginia Woolf, oczywiście.