my feet don't touch the floor

Dwudziesta, wychodzę z (wyjątkowo udanego) francuskiego. Uderza mnie gęste od zapachu kwitnącego bzu powietrze, słońce zachodzi na różowo zmieniając obłoki w strzępki waty cukrowej. I chociaż na głowie mam tyle, że kark nie przestaje mnie boleć, a tramwaj jak zwykle się ociąga z przyjazdem to wszystko wydaje się jakieś takie ładniejsze.

Maj ledwo się zaczął i chciałabym, by się nie kończył. Lubię nocne przesiadywanie w parku, takie aż do drżenia z zimna od wciąż chłodnego wiatru. Ciepłe krople deszczu, bo przecież „nie jesteś z cukru”, wykręcanie się od telefonu. Rozrywki dziecięce i te całkiem dorosłe, polską poezję przy fontannie, monolog ze „Skowytu”, jak to inaczej brzmi po polsku, skowyt. Trampki do spódnicy w kratę i balony z różowej gumy do żucia marki Orbit. Mrużenie oczu w bezlitosnym słońcu, bo znów zapomniałam o okularach. Tylko angielskich romantyków nie lubię.

I chociaż wciąż pamiętam zeszłoroczne majowe poczucie wolności, dni ciągnące się jak krówki spędzane na czytaniu książek i rowerowych wycieczkach, to ten maj jest najlepszy.

Łapię równowagę, balansując nad przepaścią. Bywa pięknie, przepięknie, całkiem normalnie, cokolwiek by to miało znaczyć. Ale zawsze, zawsze jest gdzieś z tyłu głowy taka obawa, że to wszystko za chwilę się rozpadnie a mnie czeka wyjątkowo twarde lądowanie.