stop being mardy and pour yourself some tea

W nowy rok weszłam z workiem doświadczeń i kalejdoskopem uczuć, o których dotąd nie miałam pojęcia. Na przestrzeni niewiele ponad tygodnia byłam najszczęśliwsza i najsmutniejsza. Najbardziej poirytowana i zdystansowana. Najbardziej pewna siebie i nieśmiała. Ostatnie kilka dni trochę pomogło mi posprzątać w głowie, chociaż mam wrażenie, że zabawa się dopiero zacznie. Ba, jestem tego prawie pewna, ale chcę dzielnie stawić czoła wszystkim demonom, tym wymyślonym i tym zupełnie realnym. Pamiętam, że kiedyś bałam się twardego lądowania, dzisiaj staram się raczej zminimalizować szkody.

 Ostatnio też ułożyłam sobie w głowie plan, trudny, ale nie niemożliwy. Chyba po raz pierwszy mam, mniej lub bardziej konkretny, cel w życiu i powiem wam tylko, że to całkiem fantastyczne uczucie. Ale sza! bo jeszcze się rozmyślę, nie wyjdzie, zapeszę, odpukać w niemalowane.

 Chwilowo żyję w bańce mydlanej, oddycham z ulgą, udaję, że jestem śliczną bohaterką równie ślicznego, czarno-białego filmu Godarda. Paryż jest słodko-gorzkim cukierasem, który najpierw zmiesza cię z błotem, a potem zaoferuje spotkanie Ethana Hawke’a. Jednak, jak to ze wszystkimi łakociami bywa, trzeba uważać na cukrzycę.

That was the end of the first part of Paris. Paris was never to be the same again, although it was always Paris and you changed as it changed mówi Ernest. Ja mu wierzę i po cichutku liczę na kolejne części, a on ochoczo dopowiada There is never any ending to Paris and the memory of each person who has lived in it differs from that of any other. 
Marzenia się przecież spełniają, nawet jeśli nie zawsze dokładnie tak, jak byśmy sobie tego życzyli.


Usiadłam wczoraj w kawiarni z ambitnym zamiarem dokończenia eseju. Zabiegany pan kelner podał mi café crème, a ja, zanim zdążyłam otworzyć notatnik, ubrudziłam dłonie i wszystko dookoła rozlanym tuszem. La classe. Wena twórcza opuściła mnie jednak po napisaniu dokładnie dwóch i pół akapitu. Na powrót do domu było jeszcze za wcześnie, więc wyszłam w wilgoć, mrok i przeszywający wiatr. Zabawne, że za każdym razem, gdy wydaje mi się, że znam okolicę jak własną kieszeń nogi prowadzą mnie w zaułek, którego jeszcze nie widziałam i znów wpadam w zachwyt. Mimo pogody, zmęczenia, smutku, wiszącej nade mną listy zadań miasto wywołuje u mnie przynajmniej cień uśmiechu. Chociaż z nieba pada uprzykrzające wszystko nie-wiadomo-co, bo nawet deszczem nie można tego nazwać, a ja drżę z zimna.

Jeszcze gdyby tylko piekarnie nie były zamknięte w poniedziałki. Przecież początek tygodnia to czas, kiedy każdy człowiek potrzebuje wsparcia w postaci świeżego pieczywa.


Właściwie to powinnam się pakować. Wyciągnęłam już walizkę, ale na samą myśl coś się we mnie buntuje, więc torba leży w roku pokoju i straszy widmem powrotu.


Cały ten wpis brzmi jak pean na cześć Paryża, jakby to było najwspanialsze miejsce na świecie. Chyba czas napisać sprostowanie. Nie jest. Czasami jest. Po prostu czuję jakąś zmianę, jeszcze nie do końca rozumiem o co właściwie mi chodzi, ale wiem, że jest inaczej, że zaraz znów będzie inaczej, a ja chciałabym, żeby zostało tak jak jest. Bo nawet jeśli kiedyś uda mi się na nowo, to przecież nie będzie to samo. Czuję się bezsilna. Mogę tylko chodzić, żegnać się z ulubionymi miejscami i żałować, że inne odkryłam zbyt późno.

 Zdjęcie "na smutną Adele nad Sekwaną" zrobiła Kasia z Dear Mornings 
(Cytowane fragmenty pochodzą z A moveable feast Ernesta Hemingwaya)