bodies of water

Jest ósma rano. Przez półotwarte okiennice wpada szare poranne światło, a zamglonym ulicom bliżej do Polski niż Włoch. Patrzę jak parzysz dla mnie kawę po nieprzespanej nocy na kanapie w salonie i myślę po co nam to wszystko. Na myśl o styczniu skręca mnie w środku i chociaż wiedziałam, że tak będzie, wiedziałam czego się spodziewać to i tak dałam temu przyzwolenie. 

Planujemy wakacje, nie planujemy przyszłości, bo nic takiego się przecież nie dzieje. Trochę to wszystko wyolbrzymiam, przyznam szczerze. Brak fajerwerków i porażenia prądem. 

Od ostatniego razu wydarzyło się tak wiele, że kręci mi się w głowie na samą myśl. Deszczowa Bolonia i chowanie się w muzeach, Genua nad morzem równie niespokojnym co ja, niedoszła Apulia, mroźne Parma i Modena. Niezliczone szklanki wina, zdecydowanie za dużo makaronów i serów, pierwsze samodzielne tiramisu. Pożegnania, trochę łez o czwartej nad ranem, prezenty, listy i zapiski na ścianach. 

Czułam, że odnalazłam tu wewnętrzny spokój, mimo wszystkich większych i mniejszych potknięć, ale Pesaro jest bardziej jak płytki sen, relaksujący, ale niewymagający umysłowych akrobacji. Zabrzmi okrutnie, ale po cichu mam nadzieję, że nadchodzące zmiany mnie wybudzą i znów zacznę widzieć. Chwilowo dochodzą do mnie tylko strzępy ulic i budynków, jakbym była jednocześnie w dwóch miejscach, jednak oba są arcynudne.

Może powinnam się pogodzić ze stratą, zarówno osoby fizycznej, jak i umiejętności patrzenia. Może zmarnowałam swoje szanse i kolejnych już nie dostanę.

Święta w domu boleśnie przypominają, że czasu mi ciągle za mało. Czy to w jedynej knajpie w mieście, skąd po wyjściu przez następne kilka dni czujesz na sobie zapach wszystkiego co akurat przyrządzano w kuchni, w rozklekotanym autobusie sunącym przez noc z godną pochwały wytrwałością, czy w drzwiach babcinego mieszkania. Przez te wszystkie spotkania robię się jeszcze bardziej sentymentalna, rozmowy są za krótkie, uściski zbyt słabe. Znów utknęłam w dwóch światach i żadnemu nie potrafię poświęcić sto procent uwagi. Nie umiem utrzymać się na tej linie, o zrobieniu kroku naprzód nie wspominając.

Wolontariat wymaga ode mnie nauczenia się pożegnań. Przed jej wyjazdem rozmawiałam z E. o tym jak życie przydarza nam się "w międzyczasie", jak ciągle czekamy na coś, co wcale nie musi nadejść i chociaż nie doszłyśmy wtedy do żadnych sensownych wniosków czy rozwiązań to czasem siadając na tym samym blacie w kuchni na Cesarego Battisti przypominam sobie tę rozmowę i jest to jedno z moich ulubionych wspomnień. Czekać wciąż nie przestałam, ale zatrzymuję się już coraz częściej.

Myśli o przyszłości spędzają mi sen z powiek i przyprawiają niemalże o atak paniki (wcale nie przesadzam), ale o tym może kiedy indziej.


Instagramowe Nervi, bo slajdy wciąż niewywołane.

parlo al vento

Wbrew mojemu wewnętrznemu introwertykowi polubiłam rzucanie się w nieznane. Poznawanie nowych miejsc, oswajanie wynajmowanych mieszkań i pokoi, przemierzanie nieznanych ulic i zaglądanie w okna zupełnie innych budynków niż dotychczas, to wszystko jest bardzo miłe, nawet jeśli te miejsca nie są tak piękne jak się tego spodziewałam, a mieszkania mocno odbiegają od standardu. Wydaje mi się, że adaptowanie nowej rzeczywistości idzie mi już całkiem nieźle.

Włochy są... miłe. To takie banalne słowo, wiem, ale jednocześnie najbardziej trafne. Słońce wciąż jeszcze delikatnie tańczy na twarzach, mimo chłodnych poranków, które każą przebierać nogami na przystanku autobusowym. Spożycie makaronu liczy się w kilogramach, na rowerze śmigam z narażeniem życia, a wilgotne powietrze sprawia, że moje włosy są jeszcze bardziej nieokiełznane. Są też te mniej przyjemne aspekty, ale wszystko balansuje w taki sposób, że po raz pierwszy od jakiegoś czasu jest po prostu dobrze.

(Chociaż tam z tyłu ciągle kłębią się pytania i wątpliwości co dalej)

Z drugiej strony wyjazd z Poznania do najłatwiejszych nie należał, w końcu zostało tam tyle znajomych twarzy, ulic, kawiarni. Poznań jednak stał się wygodny, łatwy w nawigacji, przyjemny i komfortowy, a przecież nie o to chodzi. Jeszcze przed samym wyjazdem zobaczyłyśmy Fridę i oprowadzając dziewczyny poczułam się prawie jak u siebie. To to samo uczucie kiedy zakładasz ulubiony płaszcz i wciąż pasuje jak ulał, albo kiedy wchodzisz do biblioteki i wiesz dokładnie, którą drogę obrać by dotrzeć do interesującego cię regału. Później, w pociągu sunącym w kierunku Trójmiasta byłam smutna, ale spokojna. W teorii to tylko przerwa, ale w praktyce czuję się gotowa, żeby zamknąć ten rozdział, a jeśli zmienię zdanie, to miasta przecież nie znikają z mapy, ot tak.

Lubię myśleć, że moi ulubieni pisarze wciąż przekazują mi wskazówki, nawet jeśli to tylko udawane konta na Twitterze albo czysty przypadek kierujący wyborem książki. T.S. Eliot powiedział mi ostatnio, by iść na spacer po plaży w spodniach z białej flaneli. Spodnie może nie będą flanelowe, ale morze wydaje się być odpowiedzią na wiele problemów.

cloudy vision

W poprzednią sobotę byłam w Urbino i przez całą drogę autobusem moją głowę zaprzątał ten blog. Trochę czuję potrzebę usprawiedliwienia mojej ponad rocznej nieobecności, a trochę po prostu potrzebuję to z siebie wyrzucić, po cichu licząc na jakieś zwolnienie blokady. Od dłuższego czasu nie umiem się zaangażować w tak zwane kreatywne czynności. Zmuszam się, żeby coś napisać, z marnym skutkiem zresztą, fotografia nie sprawia mi takiej frajdy jak kiedyś i czuję się trochę jakbym gdzieś zgubiła swoją zdolność postrzegania świata. Patrzę, ale nie zauważam. Nie wiem, na co zrzucić winę. Kiedyś wystarczył mi krótki spacer z własnymi myślami, żeby wpaść na jakiś pomysł. Teraz chodzę i chodzę, i nadal przyglądam się ludziom, budynkom, ulicom, wciąż zaglądam w okna wieczorami, ale mało co powoduje... no właśnie, co? Na myśl nasuwa się "inspirację", ale krzywię się na samą myśl, bo to słowo zostało już kompletnie wyzute ze znaczenia przez blogerki modowe. Inaczej, mało co wywołuje to uczucie, kiedy palce aż cię świerzbią, żeby się wyrazić, żeby zatrzymać ten moment. Przez głowę myśli przemykają z prędkością światła, a czasem to tylko jedna i ta sama, którą zapętlasz, byle tylko nie zapomnieć.

Naprawdę tęsknię za tym uczuciem.

Z drugiej strony, chociaż wydaje mi się, że to zupełnie osobny problem, zbyt często jestem sama sobie cenzorem. Przed opublikowaniem czegokolwiek zastanawiam się dziesięć razy, no bo co będzie jak przeczyta to ktoś, kto mnie zna. Gorzej, co będzie, jak ktoś wspomni o tym w rozmowie? Wyjściem z takiej sytuacji będzie tylko zapadnięcie się pod ziemię albo emigracja do Ameryki Południowej. 

Można by zadać pytanie, po co w takim razie piszę te słowa i będzie to pytanie szalenie trafne, choć pozostanie bez odpowiedzi. Sprawia mi to jakąś dziwną przyjemność i przy tym pozostańmy. Nie wiem, czy znajdę rozwiązania tych dwóch problemów, ale uroczyście przysięgam, że jak znajdę, to się podzielę. A jak nie, to pewnie zamknę ten interes i zamilknę na wieki.


(o Włoszech opowiem następnym razem, obiecuję)