a social construct

Czas przecieka mi przez palce. Przed chwilą piekłyśmy bakłażana na ostatni posiłek w dwa tysiące siedemnastym, piłyśmy prosecco pod sceną na Piazza del Popolo, zagryzając tradycyjną dwunastką winogron o północy, ja tańczyłam do Common People w Mendze do czwartej nad ranem, a pierwszy noworoczny wschód słońca na plaży nas co najmniej rozczarował.
Potem było długie siedem godzin w pociągach do Turynu, który ma spore szanse zostać moim drugim Paryżem i gdzie konstelacje mrugały do nas znad ulic, były palestyńskie kofty z tahini przygotowane przez Mary, malutka kuchnia na obrzeżach miasta, konflikty na Bliskim Wschodzie z pierwszej ręki wśród mgły dymu papierosowego, mamy takie szczęście, że mieszkamy tutaj, w naszej małej europejskiej bańce.

Odkładam wszystko na później, wybór studiów wciąż w zawieszeniu patrzy i straszy, wideo z Genui wiecznie niedokończone, zdjęcia z Turynu leżą odłogiem, a może powinnam wyciągnąć wnioski po ostatnich rozmowach, że nie taki diabeł straszny i lepiej tak, niż żałować, że za późno. Powinnam być podekscytowana, bo czeka jeszcze tyle wspaniałości, tymczasem wciąż mam wrażenie, że za czymś gonię, za czymś co już dawno przemknęło mi przed nosem.

Kolor zostawiam na później, bo pierwsza czarno-biała rolka cieszy bardziej niż powinna.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz