Home is... where?

Miałam dziś taką wizję, że siedzę na ławce koło tego trawnika pod Tate Modern i patrzę na turystów.  Że wysiadam na Notting Hill Gate, idę przez Portobello Road i znów widzę turystów, wszędzie turyści, wszędzie plecaki, wszędzie mądrujący się przewodnicy z parasolkami wyciągniętymi w górę niczym maszty w morzu ludzi. Tysiące dźwięków migawek, sklepy z tandetnymi pamiątkami, wszystkie takie same. I ten pośpiech, tu pstryknąć sobie zdjęcie, tam kupić koszulkę z Union Jackiem i chłonąć, chłonąć, chłonąć, zapamiętać, wyryć w pamięci, bo przecież pewnie nigdy już tu nie wrócą, bo po co. Wcale mnie ten widok nie irytował, przeciwnie, uśmiechałam się tylko pobłażliwie. Bo przecież byłam już „stamtąd”, jeśli będę chciała zobaczyć Picassa to mogę iść do Tate w każdej chwili, jak będę miała ochotę na bajgla to wpadnę na Brick Lane, nie muszę się spieszyć ani martwić, że za chwilę wyjeżdżam. Bo nigdzie się nie wybieram.
Potem poczułam, że niesamowicie marnuję czas, przecież mogłabym już się wyprowadzić i zapieprzać w Starbucksie, znowu sprzątać, cokolwiek, byle już się tu nie dusić, byle w końcu mieć swoje miejsce na świecie.
Później jednak zrobiło mi się smutno, bo czuję, że nie będę miała tyle odwagi, że jeśli skończę te studia to dla świętego spokoju i w najlepszym wypadku będę uczyć angielskiego w szkole. A tego nie chcemy, to nieciekawe.

A w ogóle to cześć, jestem Karolina i zgubiłam rachubę, który to już blog. Poprzednie były porzucane po średnio dwóch tygodniach.

(Chinatown, 2012)