a social construct

Czas przecieka mi przez palce. Przed chwilą piekłyśmy bakłażana na ostatni posiłek w dwa tysiące siedemnastym, piłyśmy prosecco pod sceną na Piazza del Popolo, zagryzając tradycyjną dwunastką winogron o północy, ja tańczyłam do Common People w Mendze do czwartej nad ranem, a pierwszy noworoczny wschód słońca na plaży nas co najmniej rozczarował.
Potem było długie siedem godzin w pociągach do Turynu, który ma spore szanse zostać moim drugim Paryżem i gdzie konstelacje mrugały do nas znad ulic, były palestyńskie kofty z tahini przygotowane przez Mary, malutka kuchnia na obrzeżach miasta, konflikty na Bliskim Wschodzie z pierwszej ręki wśród mgły dymu papierosowego, mamy takie szczęście, że mieszkamy tutaj, w naszej małej europejskiej bańce.

Odkładam wszystko na później, wybór studiów wciąż w zawieszeniu patrzy i straszy, wideo z Genui wiecznie niedokończone, zdjęcia z Turynu leżą odłogiem, a może powinnam wyciągnąć wnioski po ostatnich rozmowach, że nie taki diabeł straszny i lepiej tak, niż żałować, że za późno. Powinnam być podekscytowana, bo czeka jeszcze tyle wspaniałości, tymczasem wciąż mam wrażenie, że za czymś gonię, za czymś co już dawno przemknęło mi przed nosem.

Kolor zostawiam na później, bo pierwsza czarno-biała rolka cieszy bardziej niż powinna.

bodies of water

Jest ósma rano. Przez półotwarte okiennice wpada szare poranne światło, a zamglonym ulicom bliżej do Polski niż Włoch. Patrzę jak parzysz dla mnie kawę po nieprzespanej nocy na kanapie w salonie i myślę po co nam to wszystko. Na myśl o styczniu skręca mnie w środku i chociaż wiedziałam, że tak będzie, wiedziałam czego się spodziewać to i tak dałam temu przyzwolenie. 

Planujemy wakacje, nie planujemy przyszłości, bo nic takiego się przecież nie dzieje. Trochę to wszystko wyolbrzymiam, przyznam szczerze. Brak fajerwerków i porażenia prądem. 

Od ostatniego razu wydarzyło się tak wiele, że kręci mi się w głowie na samą myśl. Deszczowa Bolonia i chowanie się w muzeach, Genua nad morzem równie niespokojnym co ja, niedoszła Apulia, mroźne Parma i Modena. Niezliczone szklanki wina, zdecydowanie za dużo makaronów i serów, pierwsze samodzielne tiramisu. Pożegnania, trochę łez o czwartej nad ranem, prezenty, listy i zapiski na ścianach. 

Czułam, że odnalazłam tu wewnętrzny spokój, mimo wszystkich większych i mniejszych potknięć, ale Pesaro jest bardziej jak płytki sen, relaksujący, ale niewymagający umysłowych akrobacji. Zabrzmi okrutnie, ale po cichu mam nadzieję, że nadchodzące zmiany mnie wybudzą i znów zacznę widzieć. Chwilowo dochodzą do mnie tylko strzępy ulic i budynków, jakbym była jednocześnie w dwóch miejscach, jednak oba są arcynudne.

Może powinnam się pogodzić ze stratą, zarówno osoby fizycznej, jak i umiejętności patrzenia. Może zmarnowałam swoje szanse i kolejnych już nie dostanę.

Święta w domu boleśnie przypominają, że czasu mi ciągle za mało. Czy to w jedynej knajpie w mieście, skąd po wyjściu przez następne kilka dni czujesz na sobie zapach wszystkiego co akurat przyrządzano w kuchni, w rozklekotanym autobusie sunącym przez noc z godną pochwały wytrwałością, czy w drzwiach babcinego mieszkania. Przez te wszystkie spotkania robię się jeszcze bardziej sentymentalna, rozmowy są za krótkie, uściski zbyt słabe. Znów utknęłam w dwóch światach i żadnemu nie potrafię poświęcić sto procent uwagi. Nie umiem utrzymać się na tej linie, o zrobieniu kroku naprzód nie wspominając.

Wolontariat wymaga ode mnie nauczenia się pożegnań. Przed jej wyjazdem rozmawiałam z E. o tym jak życie przydarza nam się "w międzyczasie", jak ciągle czekamy na coś, co wcale nie musi nadejść i chociaż nie doszłyśmy wtedy do żadnych sensownych wniosków czy rozwiązań to czasem siadając na tym samym blacie w kuchni na Cesarego Battisti przypominam sobie tę rozmowę i jest to jedno z moich ulubionych wspomnień. Czekać wciąż nie przestałam, ale zatrzymuję się już coraz częściej.

Myśli o przyszłości spędzają mi sen z powiek i przyprawiają niemalże o atak paniki (wcale nie przesadzam), ale o tym może kiedy indziej.


Instagramowe Nervi, bo slajdy wciąż niewywołane.

parlo al vento

Wbrew mojemu wewnętrznemu introwertykowi polubiłam rzucanie się w nieznane. Poznawanie nowych miejsc, oswajanie wynajmowanych mieszkań i pokoi, przemierzanie nieznanych ulic i zaglądanie w okna zupełnie innych budynków niż dotychczas, to wszystko jest bardzo miłe, nawet jeśli te miejsca nie są tak piękne jak się tego spodziewałam, a mieszkania mocno odbiegają od standardu. Wydaje mi się, że adaptowanie nowej rzeczywistości idzie mi już całkiem nieźle.

Włochy są... miłe. To takie banalne słowo, wiem, ale jednocześnie najbardziej trafne. Słońce wciąż jeszcze delikatnie tańczy na twarzach, mimo chłodnych poranków, które każą przebierać nogami na przystanku autobusowym. Spożycie makaronu liczy się w kilogramach, na rowerze śmigam z narażeniem życia, a wilgotne powietrze sprawia, że moje włosy są jeszcze bardziej nieokiełznane. Są też te mniej przyjemne aspekty, ale wszystko balansuje w taki sposób, że po raz pierwszy od jakiegoś czasu jest po prostu dobrze.

(Chociaż tam z tyłu ciągle kłębią się pytania i wątpliwości co dalej)

Z drugiej strony wyjazd z Poznania do najłatwiejszych nie należał, w końcu zostało tam tyle znajomych twarzy, ulic, kawiarni. Poznań jednak stał się wygodny, łatwy w nawigacji, przyjemny i komfortowy, a przecież nie o to chodzi. Jeszcze przed samym wyjazdem zobaczyłyśmy Fridę i oprowadzając dziewczyny poczułam się prawie jak u siebie. To to samo uczucie kiedy zakładasz ulubiony płaszcz i wciąż pasuje jak ulał, albo kiedy wchodzisz do biblioteki i wiesz dokładnie, którą drogę obrać by dotrzeć do interesującego cię regału. Później, w pociągu sunącym w kierunku Trójmiasta byłam smutna, ale spokojna. W teorii to tylko przerwa, ale w praktyce czuję się gotowa, żeby zamknąć ten rozdział, a jeśli zmienię zdanie, to miasta przecież nie znikają z mapy, ot tak.

Lubię myśleć, że moi ulubieni pisarze wciąż przekazują mi wskazówki, nawet jeśli to tylko udawane konta na Twitterze albo czysty przypadek kierujący wyborem książki. T.S. Eliot powiedział mi ostatnio, by iść na spacer po plaży w spodniach z białej flaneli. Spodnie może nie będą flanelowe, ale morze wydaje się być odpowiedzią na wiele problemów.

cloudy vision

W poprzednią sobotę byłam w Urbino i przez całą drogę autobusem moją głowę zaprzątał ten blog. Trochę czuję potrzebę usprawiedliwienia mojej ponad rocznej nieobecności, a trochę po prostu potrzebuję to z siebie wyrzucić, po cichu licząc na jakieś zwolnienie blokady. Od dłuższego czasu nie umiem się zaangażować w tak zwane kreatywne czynności. Zmuszam się, żeby coś napisać, z marnym skutkiem zresztą, fotografia nie sprawia mi takiej frajdy jak kiedyś i czuję się trochę jakbym gdzieś zgubiła swoją zdolność postrzegania świata. Patrzę, ale nie zauważam. Nie wiem, na co zrzucić winę. Kiedyś wystarczył mi krótki spacer z własnymi myślami, żeby wpaść na jakiś pomysł. Teraz chodzę i chodzę, i nadal przyglądam się ludziom, budynkom, ulicom, wciąż zaglądam w okna wieczorami, ale mało co powoduje... no właśnie, co? Na myśl nasuwa się "inspirację", ale krzywię się na samą myśl, bo to słowo zostało już kompletnie wyzute ze znaczenia przez blogerki modowe. Inaczej, mało co wywołuje to uczucie, kiedy palce aż cię świerzbią, żeby się wyrazić, żeby zatrzymać ten moment. Przez głowę myśli przemykają z prędkością światła, a czasem to tylko jedna i ta sama, którą zapętlasz, byle tylko nie zapomnieć.

Naprawdę tęsknię za tym uczuciem.

Z drugiej strony, chociaż wydaje mi się, że to zupełnie osobny problem, zbyt często jestem sama sobie cenzorem. Przed opublikowaniem czegokolwiek zastanawiam się dziesięć razy, no bo co będzie jak przeczyta to ktoś, kto mnie zna. Gorzej, co będzie, jak ktoś wspomni o tym w rozmowie? Wyjściem z takiej sytuacji będzie tylko zapadnięcie się pod ziemię albo emigracja do Ameryki Południowej. 

Można by zadać pytanie, po co w takim razie piszę te słowa i będzie to pytanie szalenie trafne, choć pozostanie bez odpowiedzi. Sprawia mi to jakąś dziwną przyjemność i przy tym pozostańmy. Nie wiem, czy znajdę rozwiązania tych dwóch problemów, ale uroczyście przysięgam, że jak znajdę, to się podzielę. A jak nie, to pewnie zamknę ten interes i zamilknę na wieki.


(o Włoszech opowiem następnym razem, obiecuję)

le spleen de Paris

Miało być dłużej, ale co napiszę to kasuję, strasznie frustrujące zajęcie. Utknęłam. Gdzie jest granica pomiędzy moim życiem, a fikcją (moją i nie moją)? Czego właściwie "nie wypada" pisać i kto to w ogóle przeczyta?

Z jedną trzecią zdjęć musiałam się pożegnać, zanim jeszcze je zobaczyłam i jest mi bardzo smutno, bo akurat na tej rolce było najważniejsze, czyli ludzie. Pożegnania są ciężkie, ale przecież nie na zawsze, nie tym razem. Zostało więc miasto, namiastka.

(zamarzyła mi się własna ciemnia)


stop being mardy and pour yourself some tea

W nowy rok weszłam z workiem doświadczeń i kalejdoskopem uczuć, o których dotąd nie miałam pojęcia. Na przestrzeni niewiele ponad tygodnia byłam najszczęśliwsza i najsmutniejsza. Najbardziej poirytowana i zdystansowana. Najbardziej pewna siebie i nieśmiała. Ostatnie kilka dni trochę pomogło mi posprzątać w głowie, chociaż mam wrażenie, że zabawa się dopiero zacznie. Ba, jestem tego prawie pewna, ale chcę dzielnie stawić czoła wszystkim demonom, tym wymyślonym i tym zupełnie realnym. Pamiętam, że kiedyś bałam się twardego lądowania, dzisiaj staram się raczej zminimalizować szkody.

 Ostatnio też ułożyłam sobie w głowie plan, trudny, ale nie niemożliwy. Chyba po raz pierwszy mam, mniej lub bardziej konkretny, cel w życiu i powiem wam tylko, że to całkiem fantastyczne uczucie. Ale sza! bo jeszcze się rozmyślę, nie wyjdzie, zapeszę, odpukać w niemalowane.

 Chwilowo żyję w bańce mydlanej, oddycham z ulgą, udaję, że jestem śliczną bohaterką równie ślicznego, czarno-białego filmu Godarda. Paryż jest słodko-gorzkim cukierasem, który najpierw zmiesza cię z błotem, a potem zaoferuje spotkanie Ethana Hawke’a. Jednak, jak to ze wszystkimi łakociami bywa, trzeba uważać na cukrzycę.

That was the end of the first part of Paris. Paris was never to be the same again, although it was always Paris and you changed as it changed mówi Ernest. Ja mu wierzę i po cichutku liczę na kolejne części, a on ochoczo dopowiada There is never any ending to Paris and the memory of each person who has lived in it differs from that of any other. 
Marzenia się przecież spełniają, nawet jeśli nie zawsze dokładnie tak, jak byśmy sobie tego życzyli.


Usiadłam wczoraj w kawiarni z ambitnym zamiarem dokończenia eseju. Zabiegany pan kelner podał mi café crème, a ja, zanim zdążyłam otworzyć notatnik, ubrudziłam dłonie i wszystko dookoła rozlanym tuszem. La classe. Wena twórcza opuściła mnie jednak po napisaniu dokładnie dwóch i pół akapitu. Na powrót do domu było jeszcze za wcześnie, więc wyszłam w wilgoć, mrok i przeszywający wiatr. Zabawne, że za każdym razem, gdy wydaje mi się, że znam okolicę jak własną kieszeń nogi prowadzą mnie w zaułek, którego jeszcze nie widziałam i znów wpadam w zachwyt. Mimo pogody, zmęczenia, smutku, wiszącej nade mną listy zadań miasto wywołuje u mnie przynajmniej cień uśmiechu. Chociaż z nieba pada uprzykrzające wszystko nie-wiadomo-co, bo nawet deszczem nie można tego nazwać, a ja drżę z zimna.

Jeszcze gdyby tylko piekarnie nie były zamknięte w poniedziałki. Przecież początek tygodnia to czas, kiedy każdy człowiek potrzebuje wsparcia w postaci świeżego pieczywa.


Właściwie to powinnam się pakować. Wyciągnęłam już walizkę, ale na samą myśl coś się we mnie buntuje, więc torba leży w roku pokoju i straszy widmem powrotu.


Cały ten wpis brzmi jak pean na cześć Paryża, jakby to było najwspanialsze miejsce na świecie. Chyba czas napisać sprostowanie. Nie jest. Czasami jest. Po prostu czuję jakąś zmianę, jeszcze nie do końca rozumiem o co właściwie mi chodzi, ale wiem, że jest inaczej, że zaraz znów będzie inaczej, a ja chciałabym, żeby zostało tak jak jest. Bo nawet jeśli kiedyś uda mi się na nowo, to przecież nie będzie to samo. Czuję się bezsilna. Mogę tylko chodzić, żegnać się z ulubionymi miejscami i żałować, że inne odkryłam zbyt późno.

 Zdjęcie "na smutną Adele nad Sekwaną" zrobiła Kasia z Dear Mornings 
(Cytowane fragmenty pochodzą z A moveable feast Ernesta Hemingwaya) 

C'est plutôt dur d'en être certaine

Teoretycznie wszystko powinno być w porządku. Jestem w Paryżu, gdzie dzieją się rzeczy dziwne, zabawne, straszne i ekscytujące. Czytam te wszystkie legendy, Prousta, Freuda, Cortazara, tę nieszczęsną Mansfield, Boże, jak mi jej szkoda, czuję taką przejmującą litość, tak jakbym ja sama miała zagwarantowane coś większego w życiu. Potem wśród niezliczonych kieliszków wina i w gęstej chmurze dymu papierosowego, przy ogromnych crêpes z serem na rue Mouffetard, zamarzając na Place de la Contrescarpe i w bezlitośnie zarzucających na zakrętach nocnych autobusach rozmawiamy. Rozmawiamy o miłości, o śmierci, o Nowej Fali, Kieślowskim, Ulissesie, komunizmie i Kubricku. Ktoś cytuje Baudelaire’a, ktoś opowiada historię niezapomnianej libacji. I choćbyśmy tak przegadali miesiąc, rok, stulecie to i tak pierwsze, co mi się ciśnie na usta to ‘nie wiem’. Dlaczego zawsze nie wiem. Bezpieczniej, wygodniej, bez obawy o? Taka magiczna furtka, no bo nie wiem, ale wydaje mi się, że. Ale w sumie to nie wiem. Chciałabym usunąć nie wiem ze swojego leksykonu.


Zapytano mnie dziś ‘You don’t like people, do you?’ I kolejne nie wiem. Chyba jednak lubię, choć nie wszystkich. Zaryzykowałabym ‘to ludzie nie lubią mnie’, ale czy to nie żałosne, takie pochylanie się nad własnym rozdmuchanym jestem-taka-wyjątkowa? Nie jestem przecież. Tak, lubię, ale jedynie tych oswojonych. Tylko kto tu kogo oswaja?

Czuję się najżałośniej, ale i tak będę udawać, że wszystko jest w porządku. Bo w gruncie rzeczy jest. Bywa.




Dis, qu'as-tu fait, toi que voilà,
De ta jeunesse?
[Verlaine]